Rozdział IV.
Młodszy brat bliźniak
Wsiedzibie PKOL-u na spotkaniu z olimpijczykami prezydent dostał unikalny prezent. Koszulkę w narodowych barwach, w której nasza reprezentacja jechała do Pekinu. Na plecach był numer 1 i nazwisko „Kaczyński”. Obejrzał podarunek, zażartował: „Dobrze, że na koszulce nie ma imienia. Będzie dla brata”.
W pierwszych miesiącach prezydentury Lech Kaczyński żalił się swemu ówczesnemu przyjacielowi Januszowi Kaczmarkowi: „Trwa prawdziwy koncert życzeń. Mariusz Kamiński chciał być szefem CBA i będzie. Zbigniew Ziobro chciał być ministrem sprawiedliwości i jest. Witold Marczuk chciał być szefem ABW i jest. A brat, który najbardziej na to zasługuje, premierem nie jest!”
Nie ma co ukrywać, że „ta niesprawiedliwość” zatruwała życie prezydentowi na początku kadencji. Premierem, i to na dodatek bardzo popularnym, był Kazimierz Marcinkiewicz. Szef rządu, mówiąc językiem młodzieżowym, od początku miał przechlapane u prezydenta. „W rozmowach ze mną Lech Kaczyński nigdy nie owijał w bawełnę. Mówił jasno, że na tym stanowisku powinien być jego brat” – opowiadał nam Marcinkiewicz. Prezydent, jak wspominał były szef rządu, używał między innymi takiego argumentu: bycie premierem to jest coś, co na zawsze zostaje w życiorysie, buduje pozycję polityka, sprawia, że przechodzi się do historii. A więc coś, na co Jarosław Kaczyński zasłużył jak nikt inny.
Marcinkiewicz, jego usamodzielnienie się, lansowanie w mediach, od początku irytowały głowę państwa. Lechowi Kaczyńskiemu nie podobało się, że rośnie polityk, który może zagrozić w przyszłości Jarosławowi. Poza tym prezydenta i premiera różniło zbyt wiele – wiek, temperament, doświadczenia, poglądy na gospodarkę, ale przede wszystkim styl uprawiania polityki.
Ścierali się o nominacje dyplomatyczne i generalskie. Premier miał pretensje do prezydenta o opieszałość w podejmowaniu decyzji. Za to prezydent nie mógł pojąć, jak Marcinkiewicz śmie się tak stawiać i uważać za równorzędnego gracza jak on lub jego brat. „Czy on nie rozumie, że gdyby nie Jarosław, to byłby trzeciorzędnym politykiem? Jako rozbitek z tonącego AWS-u nie zostałby nawet posłem w 2001 roku!”, złościł się w rozmowie z jednych ze współpracowników.
Kaczyński próbował dyscyplinować Marcinkiewicza. Dwa razy zwołał rady gabinetowe, czyli posiedzenia rządu pod przewodnictwem prezydenta. Starał się w ten sposób ustawiać Marcinkiewicza do pionu. Głowę państwa denerwowało, że stery w państwie przejmują znajomi „premiera z Gorzowa”, a nie ci, którzy wiosłowali po oba zwycięstwa wyborcze – parlamentarne i prezydenckie.
Ludzie prezydenta zaczęli więc jawnie wchodzić w kompetencje rządu. Na przykład kiedy Ministerstwo Gospodarki prowadziło ostre negocjacje z górnikami, Kaczyński kazał zająć się sprawą Elżbiecie Jakubiak. Ta poparła postulaty górników. Strategia rządu legła w gruzach.
„Nasz negocjator usłyszał, że pani Jakubiak już wszystko obiecała” – opowiadał nam Marcinkiewicz. Ludzie prezydenta przyznają, że tak było: „Gdyby nie Jakubiak, mielibyśmy górników z trzonkami od kilofów na ulicach Warszawy. Rząd nie potrafił sobie poradzić”.
Sytuacja była chora – zwycięski obóz miał nie jednego, ale trzech liderów: braci i premiera, który w polskim systemie politycznym ma bardzo dużą osobistą władzę. Zapanował bałagan trudny do rozszyfrowania nawet dla polityków PiS-u. Nie bardzo wiadomo było, gdzie i jaka jest władza – w Kancelarii Premiera, w siedzibie partii na Nowogrodzkiej, przy Krakowskim Przedmieściu? Oczywiście prezydent dążył do tego, by wysadzić Marcinkiewicza z siodła i dać premierostwo bratu. Ale sam Marcinkiewicz się o to prosił, naciągał strunę i prowokował.
Na następny odcinek "Daleko od Wawelu" zapraszamy jutro o godzinie 17. Książka jest już dostępna w sprzedaży. Obecny nakład niemalże uległ już wyczerpaniu, dlatego na 3 listopada przygotowaliśmy dodruk tytułu.
Komentarze